piątek, 24 kwietnia 2015

µwypukłości

Od zawsze jarałem się tatuażami. Jeszcze jako dziecko miałem takie pomysły, że na samo wspomnienie po mojej skórze przechodzą ciarki. Jako pełnoletnia osoba mogłem spełnić swoje marzenia (i zajęło mi to prawie trzy lata). W tym miejscu zaczyna się całkiem zabawna historia będąca próbką tego, co wyprawia ze mną mój mózg każdego dnia.


Pierwsze poważne rozmyślania co, gdzie, jak i jakiej wielkości sobie wytatuować  rozpoczęły się na pierwszym roku studiów. Gdy założyłem konto na niezbyt popularnym  w tamtych czasach (oczywiście w naszym kraju) portalu pinterest przez moją głowę przeszło istne tsunami koncepcji na trwały malunek na ciele. Duża z nich odpadała natychmiast, ponieważ moja (mikro)masa mięśniowa uniemożliwiała dobry wygląd takiego tatuażu (no i ta nadzieja - kiedyś w końcu przypakuję, co nie?). Porzuciłem pomysły na zajebisty napis, później pojawił się motyw biomechanicznego serducha, różne tatuaże związane z Harrym Potterem, lasy, aż w końcu stanęło na "zwykłym" sercu. Gdy już minął więcej niż rok, a moje oczy ujrzały pierdyliard takich tatuaży zdecydowałem się, że to będzie "ten pierwszy". Szczęście nie mogło trwać wiecznie, bo przecież gdzieś ten tatuaż musi się znaleźć i ktoś musi go zrobić. 

Z dobrym studiem tatuażu we Wrocławiu nie ma problemów - w tych czasach to kwitnąca branża i miejsc w tak dużym mieście jest kilkadziesiąt (jak nie kilkaset). W tak cyfryzacyjnym świecie wystarczy trochę posiedzieć w internetach, zrobić wstępną listę i naprawdę niewiele pochodzić, żeby znaleźć miejsce gdzie nie zrobią Ci koszmarku w stylu tych z "Jaram się wydziaranymi dresami". Prawdziwe problemy zaczęły się z miejscem na moim wychudzonym ciele. Klata odpadła chociaż wydawała się być miejscem idealnym (tutaj Fe wkroczył szybko "tatuaż serce, wielkości serca w miejscu serca to pretensjonalny pomysł"). Na nic jego argumenty skoro w praktyce tusz musiałbym mieć niemal w żebrach, a nie w skórze. Dopiero rozmowy ze znajomą posiadającą tatuaże przyniosły jakieś rezultaty (do tej pory nie wiem, czy była tak przekonująca, czy to ja byłem tak pijany). W każdym razie SUKCES - mam miejsce, które jest fajne, a jak przytyję ("będę mieć mięśnie") to się nie rozciągnie. 

Później poszło z górki - minęło trochę miesięcy, nastało lato, miałem pracę (dolary) i całkiem szybki termin. Strach kilka minut przed wbiciem igły był nieziemski (czy się popłaczę, czy wyjdzie taki super jak na grafice, bo oczywiście musiałem wziąć dużo szczegółów, konturów i cienia - chuj, że to najbardziej boli). Ostatecznie wszyscy obecni w studiu namówili mnie na dużo większy rozmiar niż planowana i wszystko wyszło super.

Proces gojenia to ja czający się przed ciocią-babcią, żeby tylko nie zobaczyła nowego nabytku, smarowanie milion razy dziennie jak tylko grubaśna powłoka maści zostanie wchłonięta przez skórę i inne takie. Generalnie troszczyłem się o rękę jak o własne dziecko. Schiz było milion - przeczytałem pół internetu o procesie gojenia, niewypałach związanych z zaniedbaniem itd. oglądałem nawet filmy na jutubie, które przedstawiały kolejne etapy gojenia. Moi znajomi mieli wtedy ciężki żywot - przykładowo moja panika, że po 10 dniach jeszcze skóra mi nie schodzi. Na szczęście bez ofiar w ludziach wszyscy to jakoś przetrwaliśmy i było super - do zeszłego tygodnia. 

Wyczaiłem, że mój tatuaż jest miejscami wypukły. Było to praktycznie niewidoczne i tylko w niektóre dni wyczuwalne pod palcami - #mikrowypukłości. Szybkie kopanie w internetach skończyło się moją spoconą twarzą, palpitacjami, ciśnieniem 200/100 i szybkim odejściem od komputera ze strachem, że jeszcze 5 minut i pewnie umrę na raka. Podniosłem alarm wśród znajomych, że mój tatuaż jest wypukły i nie wiem jak z tym żyć -strach, panika, przerażenie, depresja. Kilka osób miało próbę zmacania mojej ręki i Ci mający tatuaże mnie wyśmiali - na nic ich starania, bo i tak pojawiłem się w studiu po kolejną porcję wpierdolu.

Ostatnim razem moja wizyta tam przyniosła mi trochę wstydu, bo rozmawiałem o projekcie drugiego tatuażu i zadawałem dużo pytań "czy się rozciągnie jak przytyję?". Właściciel poza "oczywiście, bez problemu zrobię taki tatuaż" dodał "nie wyglądasz mi na osobę, która kiedykolwiek przytyje". To była potwarz numer 1, której świadkiem były tylko dwie osoby. W środę osób było prawie dziesięć, w tym starszy Pan, który z ciekawością patrzył mi przez ramię gdzie ten tatuaż jest wypukły. Pracownicy studia w ciągu kilku minut wyjaśnili mi, że to co ja mam to jest nic. Dosłownie. Wyśmiali mnie całkiem konkretnie, przypomnieli o filtrze UV i podziękowali za dobrą dawkę humoru. Mimo tego, że w ekspresowym tempie zmieniłem temat na tatuaż #2 cichaczem opuściłem studio rzucając prawie szeptem do obecnych na sali "narka". 

PS: Mój mózg jest naprawdę pojebany. Boję się o kolejną schizę związaną z tatuażem i obawiam się, że scumbag brain wymyśli coś naprawdę absurdalnego i poza nieprzespanymi nocami dojdzie kompromitacja na pół tego świata. A niby jestem inteligentny.

PS 2: Jutro rozpoczyna się konwent i nie mogę się doczekać. Będzie w cholerę zajebistych tatuażystów ze skilem 100000, których codziennie podziwiam na portalach społecznościowych + mam nadzieję, że w końcu wpadnę na tak ekstra pomysł jak dwa lata temu (no bo kolejny tatuaż musi być jeszcze bardziej epicki).

XOXO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz