sobota, 4 czerwca 2016

DIY - Fryzjerstwo

Od dzieciństwa czułem swoje powołanie do bycia kimś, kto odmienia ludzkie życie - chciałem być policjantem, strażakiem, lekarzem, inżynierem (realizacja ciągle w toku) albo sławnym muzykiem. Predyspozycje miałem zerowe, więc co jakiś czas wizualnie ogarniam innych ludzi. Tak zaczęła się moja przygoda z fryzjerstwem i podobnie jak z większością rzeczy to był jakiś pierdolony żart. Obsługa grzebienia lub szczotki to jest coś, co przerasta moje umiejętności manualne (co zresztą widział każdy, kto miał okazję kiedykolwiek widzieć mnie na żywo). Nie wiem, czy to wynika z zasady "nieład na głowie - nieład w głowie", ale żarty w stylu "czesałeś się wkładając palce do kontaktu" były tak samo aktualne, gdy rano wstałem i jedyne co zrobiłem to umycie zębów i założenie losowych ciuchów, jak i wtedy kiedy ślęczałem pół godziny przed lustrem z całym arsenałem środków utrwalających włosy. Dlatego też po obcinaniu włosów kuzyna w gimnazjum,  podcinaniu swoich włosów na studiach, "dofarbowaniu" włosów mojej mamy przyszedł czas na farbowanie całości włosów z odrostami O. Do tej pory nie jestem w stanie pojąć dlaczego mi zaufała, ale zacznijmy od początku...


Podcinanie włosów miałem obcykane. W myśl zasady "i tak gorzej niż teraz być nie może" szło mi całkiem nieźle. Kuba w momencie kiedy zdecydował się iść pod nożyczki we władaniu moich rąk miał jakieś 13 lat, ja 14. Był na etapie długich włosów, które wyglądały po prostu paskudnie i trzeba było opitolić jakieś 10cm, do czego jak myśleliśmy moje zerowe umiejętności wystarczą. I tak chyba było, poza tym, że później tak śmiesznie podwijały się na zewnątrz, jakby ostatnie kilka centymetrów regularnie nawijał na jakieś wałki (to chyba nazywa się cieniowanie?). Tak czy inaczej uznane za mój życiowy sukces pierwsze przygody fryzjerskie miałem obcykane. 

Jakoś na drugim roku studiów nie miałem czasu iść do fryzjera, a dzień później z przyjaciółmi mieliśmy zaplanowaną Wigilię - co robi geniusz w mojej postaci o pierwszej w nocy poza zacinaniem twarzy w czterdziestu miejscach? Chwyta za nożyczki i ścina sobie włosy o jakieś 4cm (+/- 3, ale kto by się tam przejmował). Podobnie jak wcześniej - zasada "nie mogło być gorzej" została spełniona. Jedyne co mnie zastanawia, to fakt, że nikt mi nie zwrócił uwagi na różnicę w długości poszczególnych partii włosów i nie wiem, czy zawsze tak do dupy wyglądałem, czy ludzie dookoła mnie stwierdzili, że mnie żal i wyjątkowo nikt nie zwrócił mi nigdy uwagi, czy po prostu fryzjerka, która później ogarniała moje włosy miała wybujałą fantazję pozostawiając mi niewiele włosów po pół godzinie udręki w wyrównaniu długości pierdyliarda włosów znajdujących się na mojej głowie.

Farbowanie włosów mojej mamy to temat totalnie nudny i bez sensu, więc przechodzę do ostatniej części - sytuacji sprzed około tygodnia. O chciała pofarbować włosy, ale co chwilę ktoś nie miał czasu, albo Ona nie miała, albo nie chciała, żeby zajęła się tym moja mama. Spędzając razem praktycznie cały czas wolny zaproponowałem jakieś tysiąc razy, że to zrobię. Dwa razy tyle zapewniałem, że to jest łatwe i przecież pomagałem mamie farbować włosy, więc nie ma się czym martwić. Ale myliłem się, było.

Samo rozrobienie farby to pikuś, teoretycznie nakładanie też, ale jak napisałem wyżej obsługa grzebienia to nie jest mój konik. Włosy mają to do siebie, że się plączą, długie włosy plączą się jakieś pięć razy mocniej, a długie włosy Oli przekraczają jakiekolwiek granice moralne. Współpraca z O to też twardy orzech do zgryzienia - kręci głową na prawo i lewo, wierzga się, przegląda w lusterku, komentuje i w ogóle. Pofarbowałem jej trochę za dużo skóry, bo co chwilę mówiła, że jest niedomalowane albo za mało. Gdy już po tych odrostach załapałem jak to się robi i wewnętrznie mogłem ogłosić się mistrzem okazało się, że minęło grubo ponad 40 minut (a może godzina?). Ponoć farbowanie włosów podobnej długości z odrostami trwa 20 minut, ale jak na pierwszy raz to i tak całkiem nieźle. 

Innego zdania była O, bo prawie płakała patrząc w lustro i mając wizję kilku kolorów włosów lub wizję braku włosów. Mój entuzjazm też już podupadł i przygotowałem portfel na naprawiającą wizytę fryzjerską. Tego południa pożegnaliśmy się z hukiem, a konkretnie to huknęły drzwi zaraz po tym jak przekroczyłem ich próg. Ja zebrałem się do pracy, a O miała już nigdy nie wyjść z mieszkania. 

Przez najbliższe 48 godzin nie dowiedziałem się niczego na temat tych włosów, moje dni były już policzone, kierownik nastawiał się, że będę martwy i już nigdy nie przyjdę do pracy, miałem napisać testament, ale nie do końca miałem pomysł jaką spuściznę miałbym zostawić po sobie komukolwiek. Żałosność sytuacji w jakiej się znalazłem osiągała całkiem duże rozmiary, chociaż i tak nie dorastała tych, które zapisały się na kartach mojej historii. I to mnie trzymało w kupie.

Na szczęście cała historia skończyła się happy-endem. Jako, że zapomniałem złożyć życzeń O na imieniny kupiłem kwiatka (podpinając pod niego totalnie spierdolone włosy). To było dobre posunięcie, radości nie było końca i zmęczeni po pracy udaliśmy się na zasłużony odpoczynek odmawiając przy okazji grubej imprezy na ekonomaliach (sorka Hania). W środku wieczora O kazała mi zwrócić uwagę na swoje włosy i jestem prawie pewien, że na jakąś sekundę moje serce stanęło. I w sumie niepotrzebnie - jestem zajebistym fryzjerem. Włoski perfect, równy kolor, pełen profesjonalizm, a O i tak nigdy nie przyzna racji, że mam ukryty talent (już nie mówiąc o niepotrzebnej dramie, ale co tam #yolo).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz